11 lipca 2017
Dzisiejszy dzień upływa pod znakiem alpejskiego spaceru. Wybieramy się na pobliską górę Gerlitz z atrakcjami. Wjeżdżamy na nią tradycyjnie kolejką. Na środkowej stacji syn zapragnął zjeżdżania na czyś oponopodobnym. Myślał też o jeździe gokartami, ale znów okazuje się, że wstęp na nie jest od 130 cm.
Potem podjeżdżamy kolejną kolejką wyżej, by podziwiać widoki i znaleźć wodny plac zabaw. Po podejściu na górę spotkało nas małe rozczarowanie – do wodnego placu zabaw należało dojść, a ten u góry część urządzeń miał niesprawnych – nie działała np. długa zjeżdżalnia. Ale za to huśtawka w kształcie samolotu była pomysłowa.
Ruszyliśmy na poszukiwanie placu zabaw, niestety do przejścia mamy jakieś 40 minut, a chmurzy się coraz bardziej. Po dotarciu na plac odkrywamy, że wody jest za mało, więc i wodny plac działa średnio. Na szczęście obok jest wysokogórskie jeziorko, do którego można wejść, i leżaczki nad nim.
Robimy sobie chwilę wytchnienia w tych miłych okolicznościach przyrody.
Kolejna wędrówka to już wyścig z burzą – zdążymy czy nie dojść do średniej stacji. W dodatku synkowi odpadają nóżki, dlatego Mamutek w końcu się łamie i bierze pisklaka na plecy. Na szczęście po 10 minutach tej przygniatającej ciężarem drogi dochodzimy do średniej stacji. Tutaj syn szaleje na obiecanych bungee-trampolinach. Niestety bawi się tylko chwilę, bo zaczyna padać na dobre. Pan z obsługi trampolin przekonuje nas, że trzeba iść po zwrot pieniędzy do kas, ale my wolimy szybko ewakuować się na dół kolejką. Boimy się, że w przypadku niepogody zamkną ją i wtedy czeka nas przymusowe piesze zejście.
Na dole na szczęście wita nas słonko.
Po powrocie na kemping jak zwykle moczymy ciała w naszym jeziorze z gorącą wodą. Nie omija nas również szaleństwo na trampolinie.
Podczas wieczornego spaceru zawieramy też bliższą znajomość z łabędziami z plaży.