Wyszła trochę przypadkiem, mieliśmy ciut inne plany, ale z powodu wiatru zamknęli nam kluczowe wyciągi. Znów we trójkę pojechaliśmy autem do Canazei, gdzie narciarze ruszyli kolejką do góry, a biegaczka poszła na trasę Marcialongi.
Tym razem wybraliśmy zielony kierunek Sellarondy, niestety szybko się okazało, że dzisiejsza wyprawa będzie nie lada wyzwaniem. Nocą spadło kilka centymetrów świeżego śniegu, ratraki rano walczyły, ale dużo to nie dało. (Przygotowanie ok. 20km tras pod hotelem zajmuje ekipie ok. 5h !! A oni mieli dziś tylko 2h). Drugim poważnym wyzwaniem dzisiejszego dnia była mgła, o ile wysoko w górach była fajna pogoda, to prawie każdy zjazd w dolinę powodował utratę widoczności, a to + muldy ze świeżego śniegu = koszmar. Szymon oczywiście bawił się świetnie, ja walczyłem o powrót w całości do hotelu.
Trzeba przyznać, że pogoda do zdjęć była fantastyczna, czasem ciężko było jechać, bo oczy latały na boki i podziwiały widoki.
Prawie pod koniec naszej pętli na niebieskiej trasie zaliczyłem kolejny tego dnia upadek. Wyglądał on komicznie, bo po prostu rozjechały mi się narty i zaryłem głową w śniegu. Szymon się prawie popłakał ze śmiechu, mi zajęło trochę czasu dojście do siebie. Na razie wygląda, że jestem cały. Zobaczymy, co mnie jutro będzie bolało.
Do auta zjechaliśmy na 16.00 po przejechaniu 32km, ale to i tak pozwoliło nam już przekroczyć 200km przejechanych na nartach na tym wyjeździe.
Wracając zabraliśmy biegaczkę z Moeny i pojechaliśmy na drobne zakupy.