Alpe Lusia

Po wczorajszych przygodach dziś na śniadanie docieramy po 9:00. Godzinę później wyruszamy na stok, jako że pogoda nie rozpieszcza i koło południa ma padać, to wybieramy Alpe Lusia, która jest od nas jakieś 10km. Już po chwili jesteśmy w aucie, znowu zostawiamy naszą biegaczkę na trasie, a sami jedziemy pod wyciąg. Ok 10:30 jesteśmy na górze, już widać, że niedługo będzie padać.

Pierwszy zjazd pokazuje, że dziś będzie problem z widocznością tego, co jest na śniegu. Dla rozruszania mięśni jedziemy aż do Bellamonte (prawie 5km trasy). Tu spotykamy masy Polaków i od razu nam się odechciewa słuchać… No bo ciągłe opowieści, kto ile wypił wczoraj i dlaczego dziś ma jeździć. Polskie szkółki ze sfrustrowanymi opiekunami, którzy wydzierają się ma podopiecznych. Nic jednak nie przebije kłótni Polaków o kolor wagonika – „ja różowym nie jadę”.

Jako że dziś zabraliśmy gigantowe narty, a one nie lubią się z niebieskimi trasami, to pojechaliśmy na czerwone. Tu niestety okazało się, że jest problem z widocznością śniegu i nie widzimy nierówności terenu. Już mieliśmy jechać do auta po inne narty, kiedy przypomniała nam się czarna 7. Na początku ostro w dół, ale potem jest szeroko i równo.

Pierwszy zapoznawczy zjazd pozwolił na osiągnięcie 97km/h. Drugi to już trzycyfrowy nowy rekord prędkości syna – 101km/h. Teraz ja założyłem długie narty i udało mi się osiągnąć 93,7km/h – na dziś wystarczy. Jadąc zmienić narty, pojeździliśmy jeszcze na rozstawionym slalomie gigancie.

Na obiad wybraliśmy się do restauracji Chalet 44 na carbonarę i pizzę. Najedzeni pojechaliśmy jeszcze raz na niebieskie i czerwone stoki, gdzie synek jeździł trochę freeride. Jeden z przejazdów mocno się wydłużył i potem pojechaliśmy już na stoki od strony Ronchi. Tu jedną z tras zajęli nam trenujący zawodnicy. Trudno, pojeździliśmy innymi. Do auta zjechaliśmy czarną 1.

Finalnie znowu okazało się, że przejechaliśmy ponad 40km. A to przecież był dzień odpoczynku.

PS dziś na kolację mają być tradycyjne tyrolskie dania. Zobaczymy, czy nam podpasują.