Chłopaki prowadzą odrębne życie wyjazdowe, tymczasem życie Mamy rządzi się swoimi prawami. Muszę tak planować aktywności, by zdążać na lekcje czy spotkania online, tak więc nie jest lekko. Potrzeba do tego sporo elastyczności, jeszcze więcej samodyscypliny i trochę spiny. Ja nie jestem na urlopie, pracuję nieprzerwanie, tak więc muszę być na czas i o czasie.
Dziś udałam się na spacer od Izerskiego Stogu do Izerskiej Polany i z powrotem. Wydawało się, że mam wszystko perfekcyjnie zaplanowane, no ale jak to u mnie bywa, pojawiły się po drodze „przygody”. Cała wędrówka była po oblodzonym stoku, w dodatku przebiegała w jakby dwóch strefach pogodowych – pierwsze 2km były słoneczne, pozostałe niestety mgliste. Zdjęcia wyglądają przez to jakby nie były z jednego dnia.
Generalnie poza jednym upadkiem i przygryzioną wargą było ok, kiedy to dotarłam do punktu zwrotnego tej historii. Zostało mi do końca 1,5km,więc już prawie witałam się z gąską i chłopakami, kiedy oblodzenie się zwiększyło, podobnie jak nachylenie drogi. Zdjęłam więc narty, by uniknąć kolejnego niepotrzebnego upadku. Wtedy jednak jedna z nich poszybowała przed siebie w świat. Początkowo trzymała się drogi, więc nie wzniecałam alarmu, myślałam, że zaraz się zatrzyma…. Nadzieje okazały się płonne. Przyspieszyła tak, że nie mogłam jej dogonić, biegnąc. Pamiętałam, że niedługo zacznie się droga pod górę. Pocieszałam się, że zaraz się zatrzyma. Niestety, nagle odbiła w przeciwną stronę i zjechała 30metrów w dół stoku. Trochę to dziwne patrzeć, jak traci się nartę i nie można nic zrobić. Nagle – być może była to zasługa mojego wściekłego wzroku – nieoczekiwanie wyhamowała i zatrzymała się nad kolejną przepaścią. Postanowiłam po nią zejść, bo o jednej narcie jeszcze nie umiem jeździć. Była to wyprawa pełna zasp śnieżnych po pas, ale wróciłam z trofeum, potem przeszłam 800 metrów ostro pod górę, wtoczyłam się do kolejki, a następnie z buta pokonałam 2km, by znaleźć się wreszcie w naszym pensjonacie, skąd zwarta i gotowa mogłam już poprowadzić lekcje .