Jak się wieczorem okazało, przegięliśmy… Tak twierdziły po całym dniu nasze nogi. A zaczęło się tak niewinnie: śniadanko, plac zabaw, słonko. Niestety potem był atak zębów syna i przez to z pokoju wyszliśmy dopiero o 12. Na początku podążaliśmy w góry śladem koparek, traktorów itp. Dalej mieliśmy w planach dojść pod Śnieżkę (by mieć ładną fotę). Ale po długotrwałym marszu do dolnej stacji nieczynnego jak zwykle poza sezonem wyciągu, postanowiliśmy wrócić do domu przez Orlinek (tak, byliśmy też na tarasie widokowym na skoczni). Gdy byliśmy jakiś 1km od hotelu, syn padł i niestety zamiast hotelu było chodzenie po mieście ze śpiochem w nosidełku. Dzięki temu sprawdziliśmy, ile knajp w Karpaczu jest zamkniętych bądź ma „pokreślone” menu. Gdy Junior się wyspał, poszliśmy jeść. Niestety w knajpie pędząca straż pożarna syna wylała moje picie i smaczny obiad musiałem jeść na sucho. Powrót do domu jak zawsze oznaczał wizytę na placu zabaw, gdzie widzieliśmy dzieci już przygotowane na zimę stulecia (a było pewnie z +20C). Do hotelu dotarliśmy na 19… Wieczorem jak zawsze doturlaliśmy się na basen, bo klucha lubi pływać.
PS
Dziś był pierwszy dzień, kiedy nasze telefony milczały (nie dzwonił nikt z pracy itp.) .