Jeszcze wczoraj umówiliśmy się z trenerem, że Szymon potrenuje z jego grupą giganta. Niestety nie do końca dobrze się umówiliśmy i skończyło się na tym, że trener czekał na nas w innym ośrodku. My wylądowaliśmy w Alpe Lusia. Tym razem wybraliśmy się tam wszyscy autem. Po wjechaniu na szczyt mama została podziwiać widoki i zażywać kąpieli słonecznych, a my udaliśmy się szukać trenera. Jak już okazało się, że go nie znajdziemy, stwierdziliśmy, że ten ośrodek ma potencjał na ciekawy dzień. Wróciliśmy jeszcze na chwilę do Mamy (dzięki za picie) i rozdzieliliśmy się. Grupa narciarska pojechała orać czerwone trasy, spotkaliśmy też ciekawy snowpark, ale na razie Szymon miał narty zjazdowe. Po jakimś czasie znaleźliśmy rozstawiony gigant, więc synek trochę poćwiczył i… znalazł czyjś telefon w śniegu. Jako że był zablokowany, to nie dało się do nikogo zadzwonić. Już jechaliśmy oddać go do kasy przy parkingu, kiedy zadzwonił Tata właściciela, niestety mieliśmy problemy w komunikacji polsko – czeskiej. Po jakimś czasie z telefonu mamy zadzwonił właściciel i tu już było łatwo dogadać się po angielsku. Finalnie telefon oddaliśmy na szczycie ośrodka .
Wykorzystując dobre warunki, Szymon testował narty. Jednak po pewnym czasie zapadła decyzja, że zmienia je na freestylowe i jedziemy na snowpark. Dojazd do auta był po czarnej trasie, na ostatnim jej końcu jest ostra ścianka. Ja już wtedy pojechałem pod auto, a Szymonowi zostało może 300m i niestety przy sporej prędkości na nierównościach wyrwało mu nartę. Jeszcze przez chwilę walczył i jechał na jednej narcie, niestety finalnie zamienił się w śnieżną kulę. Na jego szczęście wszystko widział narciarz, jadący za nim, i zabrał jego nartę (o podejściu po nią w tamtym miejscu nie było mowy). Jak już Szymon zatrzymał się na stoku, panowie pogadali sobie po angielsku i się rozjechali. Oczywiście świat jest mały i po chwili spotkaliśmy się wszyscy na dole. Pan tak jak my zmieniał narty na snowparkowe i był… Polakiem. Trochę sobie porozmawialiśmy w trakcie jazdy kolejką.
Snowpark fajny, hopy wysokie, stepupy, stepdowny i sporo innego sprzętu. Po kilku zjazdach zjechaliśmy na pizzę. Tu, o dziwo, mimo sporych ilości ludzi poszło bardzo sprawnie, bo już 40 minut później znowu byliśmy w snowparku.
Jako że już było po 15.00, a auto było w zupełnie innej części ośrodka, zabraliśmy się za powrót. Odkryliśmy jeszcze pod drodze „fun slope”, który okazał się bardzo techniczny, i finalnie ostrożnie po czarnej trasie wróciliśmy do auta.
Dziś było lepiej ze zdrowiem, byliśmy też nasmarowani kremami z filtrem i dużo piliśmy. Kilometrów zrobiliśmy też więcej, bo 44,20.