Miało być ciepło i słonecznie, było jak zawsze: szaro, buro i ponuro. Cóż, uroki majówki. Na szczęście nie było wiatru, więc zapakowaliśmy panicza do wózka (jakie to dziwne uczucie mieć tak spokojne dziecko) i plażą udaliśmy się do Sopotu, który w niedzielę był pełny turystów. Tym razem zwiedzaliśmy to miasto dokładniej. Dotarliśmy nawet do Opery Leśnej, ale ta była na urlopie (remont). Wracając, wpadliśmy na pomysł, by pójść jeszcze na molo w Gdańsku (+5km), ale że już mieliśmy ponad 10km w nogach (w tym kilka pchania wózka plażą) i puste brzuchy, to wybraliśmy dorsza i halibuta. Syn oczywiście na obiad się przebudził i wyjadł, co mógł (mały rybożerca!).
W hotelu Szymon ozdrowiał i w 5 minut zdemolował pokój i zamęczył Mamę. W odwecie zabraliśmy go na basen, a potem jeszcze wytopiliśmy w wannie. Udało się – padł po 20.