Rano słońca w Gdańsku nie było, więc postanowiliśmy go sami poszukać. Wybraliśmy Hel i Juratę. Od rana Szymon był jakiś taki niewyraźny, bo lewa górna jedynka nie dawała mu spokoju. Jak się później okazało z Gdańska jest prawie 100km do końca półwyspu, więc podróż trochę nam zajęła. Ale Szymon zniósł ją dzielnie – coraz bardziej lubi podróże w swoim foteliku. Na miejscu znaleźliśmy parking prawie na samym cyplu i po odprawie przewodnika ( właściciela parkingu ) udaliśmy się zwiedzać. Teren Helu to już nie terytorium wojskowe, choć pozostałości zostały. Najpierw udaliśmy się na piaszczysty cypel, gdzie mieliśmy spędzić trochę czasu, kąpiąc się w słońcu i falach, ale jedynka niestety czuwała. Szymon wolał podróże wózkiem niż opalanie się na plaży. Poszliśmy więc do portu, gdzie zjedliśmy pieczone dorsze w mozarelli, a Szymon wycyganił jajko na twardo. Ominęło nas zwiedzanie fokarium, bo dziecko było nie w humorze, a poza tym sprzedawcy nie mieli nawet pamiątkowej koszulki z foką pasującej na Szymona. Z tego wywnioskowaliśmy, że foki oglądają dopiero dzieci 3-4 letnie lub te góra półroczne. Potem udaliśmy się do Juraty powspominać stare dzieje. Jej, jak tam się pozmieniało, choć molo i ośrodki wczasowe stoją, gdzie stały. Po dodarciu do hotelu Szymonek miał kolejny atak zęba. W końcu umęczony zwiedzaniem i ząbkowaniem padł wcześnie spać.