Rozpoczęło się niewinnie od rozświetlenia pokoju przez słońce po 7 rano. Na śniadanie ledwo się zwlokliśmy. Po 10 pojechaliśmy pod wyciąg z przerwą na zakup gripów dla syna bo jego ręce wyglądają jakby kopał łopatą od tygodni…
Na trasie rozruchowej byliśmy przed 11, niestety już na drugim zjeździe Szymon złapał kapcia i mieliśmy zjazd do serwisu. Na złość opona nie chciała zejść z koła i się trochę zeszło. Zadowolony wracam do rodziny na górę z nowymi klockami hamulcowymi do żony roweru. Na miejscu odkrywam że też mam kapcia… Cóż czeka mnie kolejny zjazd gondolą w dół podczas gdy oni pojechali śmigać. Jak na złość miałem problem z hamulcem przy wymianie klocków.
Mając już sprawny rower nadrabiałem zaległości w zjeździe a oni posilali się na festiwalu burgerów.
Następnie pojechaliśmy z Synem na trasę enduro gdzie trochę podstępem zostałem nakłoniony do zjazdu. Wrażenia nie do opisania. To jakby trasą na Kościelca w Tatrach puścić rowery w dół uprzednio pozbywając się z niej łańcuchów. Tu dochodziły jeszcze kilometry korzeni i bliskość drzew które starały się nas zrzucić z rowerów
Po tym zjeździe zrobiliśmy sobie przerwę i przyszła burza więc się musieliśmy ewakuować na dół.
Wieczorem pojechaliśmy autem do netto i na pizzę.