My wstaliśmy w Nowym Roku o 10.00, ale mimo wszystko dziwnie sprawnie udało nam się już po 11.00 być w aucie.
Dziś zaufaliśmy darmowej mapce ze stacji benzynowej i pojechaliśmy na Rejdice. Łatwo nie było tam trafić, ale z pomocą GPSa się udało. Po wyjściu z auta okazało się, że -8C, które pokazywał pokładowy termometr, nie było oszukane, a raczej niedowartościowane, bo nieźle wiało.
Na miejscu zdziwiły nas tłumy Czechów pchających wózki, sanki i wszystkie inne pojazdy, do których dało się załadować dzieci. Daliśmy się ponieść fali i dotarliśmy na rozchlednię (wieżę widokową), pod którą był noworoczny odpust.
No ale nie przyjechaliśmy tu przecież balować, tylko jeździć 🙂 Dlatego ruszyliśmy dalej w drogę. Trasy były super oznakowane, co chwilę widać było mapki. Drogę modyfikowaliśmy co mapka, więc wyszła dość pokręcona. Mimo że dzisiejsza trasa miała być turystyczna, czyli rekreacyjna, było kilka kawałków wymagających odwagi i techniki. Wtedy Mysz brała narty w łapki i dzielnie brnęła przez śniegi. Z kolei Kret popuszczał wodze fantazji i czasem leżał :D. O ile w lesie było przyjemnie, to każdy wyjazd na pola przypominał wizytę na Syberii. W dodatku bliżej końca dzisiejszego biegania kaowiec coś pokręcił z trasą i wypadliśmy na stok zjazdowy… Nie dość, że był on strasznie szeroki (6 tras zjazdowych), to co chwila przecinały go wyciągi. Człapiąc tamtędy czuliśmy się jak kury chcące przekroczyć autostradę.
Dalej było już z górki, a właściwie pod górkę i pod wiatr. Do auta dotarliśmy po 16.00 i odkryliśmy, że „ryjki mamy czerwone jak w Chile”.
Do domu jechaliśmy w asyście pługosolarki. Wieczorem jak zawsze udaliśmy się do knajpy jeść. A potem potoczyliśmy się jak wesołe beczułki do chatki.
Nowy Rok w Czechach
Strzelało, waliło itp. zarówno sporo przed północą, jak i długo po niej. Cóż, niektórzy ludzie lubią puszczać kasę z dymem…